sobota, 12 grudnia 2015



Z końcem listopada rozpoczęliśmy Patronage czyli oratorium dla dzieci na terenie dwóch szkół w naszej parafii. Prowadzimy gry, zabawy, różne kluby: tańca tradycyjnego, tańca nowoczesnego, teatralny, akrobacyjny, sportowy, craftowy. A przede wszystkim przygotowujemy dzieci na zbliżające się Święta Bożego Narodzenia. W szkole położonej zaraz obok nas, mamy ok. 300 dzieci.


W Rubavu, w szkole położonej godzinę drogi pieszo od nas ok. 500 dzieci. I ponieważ jest ich tak dużo, wiele zajęć prowadzimy w grupach. Zgodnie z duchem salezjańskim mamy grupę Jana Bosco, s. Mazzarello, Dominika Savio i dwie grupy Malaika. We wszystkim pomagają nam wspaniali animatorzy. Każdy ma swoją grupę. Tą najmłodszą grupę Malaika nazywamy Utunyoni (małe ptaszki) i prowadzę ją razem z Frederickiem.




Dzieci są w przeróżnym wieku od 3 do 13 lat. Ale jest też wiele maleństw przynoszonych przez rodzeństwo, przywiązanych chitengami do ich pleców. Rodzice albo nie mają czasu, pracują albo rodziców nie ma. To oni są odpowiedzialni za młodsze rodzeństwo i niesamowicie opiekuńczy jak na swój wiek. Często się zdarza że 5 - 8letnie dziecko opiekuje się młodszych 2-letnim. I nawet podczas zabaw nie odkładają rodzeństwa na bok, ale wciąż mają blisko siebie. Dla mnie jest to niesamowita nauka miłości i odpowiedzialności. Tu rzadko ktoś myśli tylko o sobie.


I to co widać tu gołym okiem, zwłaszcza w Rubavu, wiosce położonej trochę wyżej w górach, to ogromna bieda. Dzieci w podartych, brudnych ubrankach, ciągle tych samych, często chodzące boso. Chyba tylko deszcz je myje, a ich zainfekowanymi ranami na nóżkach, rączkach nikt się nie zajmuje. Ale te dzieci mają tyle radości w sobie i tak nie wiele potrzeba by wywołać uśmiech na ich buziach.


Patronage to najlepszy i najbardziej intensywny i chyba najlepiej wykorzystany, wyciśnięty do ostatniej sekundy czas mojej pracy misyjnej w Gisenyi J


  
  





poniedziałek, 9 listopada 2015


Poznałam dziś Sumayę, 10-letnią dziewczynkę, która po porannej mszy św. nie poszła do szkoły. Nie mogła przekroczyć bramy szkoły bo nie zapłaciła 1000 franków rwandyjskich czyli 5-ciu złotych. Nie zapłaciła, bo nie miała. Jej mama jest trochę niepoczytalna (wojna w Rwandzie pozostawiła sporo takich ludzi), tata nie pracuje, w zasadzie nic nie robi. Dziewczynka sama opiekuje się trójką młodszego rodzeństwa. Sumayę przyprowadziła do mnie s. Emma by pokazać jak piękne ponczo dziewczynka zrobiła. A zrobiła je z kawałków różnych włóczek, które gdzieś znalazła. Zamiast szydełka użyła patyczka. Sumaya chce zostać siostrą zakonną. Jej tata jest muzułmaninem. Mama była niewierząca. Siostry powiedziały jej, że najpierw musi zostać ochrzczona. Co zrobiła Sumaya? Zaprowadziła mamę do kościoła. Teraz razem chodzą codziennie na mszę św. Takich zaradnych i zdolnych młodych ludzi jest tu wielu.

poniedziałek, 12 października 2015


Wspominałam Wam wcześniej, że szkoła jest dwu profilowa. Jednym z nich jest krawiectwo. 
W ramach tego kierunku dziewczyny uczą się szydełkowania. To czego się uczą to głównie jak zrobić piękne serwetki, ozdobne zagłówki na krzesła.
Siostry poprosiły mnie abym nauczyła dziewczęta nowych wzorów. Dzięki kilku osobom z Polski, którym przeogromnie dziękuję, dziewczyny mogą codziennie po zajęciach spróbować jak zrobić coś ładnego, ale praktycznego na pięknych kolorowych szydełkach o grubościach, których w Rwandzie nigdzie nie zobaczą, z  grubszych włóczek, które najbliżej można kupić w Kenii.

Pierwsza lekcja. Starannie się do niej przygotowałam. Zrobiłam dwa koszyczki by pokazać dziewczętom różnicę między różnej grubości szydełkami i różnej grubości włóczkami. I tylu nowych „szydełkowych” angielskich słów się nauczyłam. Na pierwszych zajęciach było 20 dziewcząt i nauczycielka Katarzyna. Wszystkie mnie otoczyły i były tak ciekawe i włóczek i szydełek, że nikt nie siedział w ławce. O moich starannie przygotowanych zajęciach musiałam zapomnieć, bo wszystkie dziewczyny słabo mówią po angielsku, a nauczycielka w ogóle. Szybko więc nauczyłam się odpowiednich słów w kinyarwanda, i teraz wiem, że słupek to Nyabutatu, a półsłupek to Nyabubiri.

Nowe wzory dziewczęta szybko załapały, a te z klasy Coutier, które są w internacie szydełkują nawet podczas naszych evening study. Co jakiś czas tylko dwie uśmiechnięte buzie z ławki przede mną odwracają się w moją stronę i z szerokim uśmiechem na twarzy dają znać, że skończyły kolejny rząd koszyczka i potrzebują wskazówek co dalej. Z dziewczętami, które nie są w internacie spotykamy się po lekcjach 3 razy w tygodniu.



Dziewczęta bardzo polubiły dzierganie koszyków. Kolory i grubości włóczek bardzo przypadały im do gustu. Grace stwierdziła, że gdy skończy szkołę, tylko na takich materiałach chciałaby pracować.
W każdej wolnej chwili dziewczyny coś szydełkują. Skończą jeden koszyk i przerabiają go na inny, jeszcze ładniejszy. Część koszyków przerobiona została na torebki. Ale uczymy się też innych rzeczy. 

Dziewczęta z klasy Seniour 6 (klasy hotelarskiej) w środę miały państwowy egzamin praktyczny.  Egzamin składał się z dwóch części: kuchennej i restauracyjnej. Było trzech poważnie acz bardzo młodo wyglądających panów egzaminatorów. I się zaczęło. Najpierw sprawdzanie dokumentów, numerów indeksów, potem losowanie zestawów potraw do przygotowania. Następnie każdy na kartkach musiał wypisać składniki potrzebne do przygotowania wylosowanych dań. Gdy ten etap się zakończył każdy z naszych studentów po kolei, pod bacznym okiem egzaminatora wybierał produkty potrzebne do zrobienia potraw i jednocześnie każdy ze składników musiał nazwać. Co istotne, cały egzamin był po angielsku.



Gdy i ten etap był za nimi, rozpoczął się ten najdłuższy – gotowanie. Chantal miała do zrobienia m.in. naleśniki z miodem, Sandrine rybę grillowaną z sosem barbecue oraz zupę krem z grzybów. Epiphanie przyrządziła avocado z tuńczykiem i pilau rice, a Mark (uczeń z poza naszej szkoły) pyszną sałatkę owocową chyba ze wszystkim rosnących tu owoców. Nadine zrobiła herbatę afrykańską i kurczaka z ratatouille nicoise. Thabitha ugotowała sos bolognaise ze spaghetti.



Dziewczęta radziły sobie dobrze. Trzej panowie patrzyli na wszystko srogim egzaminatorskim wzrokiem, ale gdy Chantal była zajęta blenderowaniem zupy, jeden z nich smażył za nią naleśniki. Czasem zdarzało się, że panowie tłumaczyli i pokazywali jak coś zrobić szybciej i lepiej np. szybko pokroić papaję.

 

Po części kuchennej, przenieśliśmy się do zaaranżowanej specjalnie na okazję egzaminu restauracji. Studenci już w strojach kelnerów, obsługiwali nas nauczycieli – gości, a panowie oceniali jak sobie radzą. Potem egzaminatorzy usiedli przy stołach i solidnie sprawdzali umiejętności kelnerskie naszych dziewczyn. A sprawdzali czy potrafią złożyć serwetki na 6 różnych sposobów, czy radzą sobie z otwieraniem wina i szampana, czy potrafią nazwać każdą część zastawy na stole, czy potrafią wskazać sztućce do ryby lub kieliszek do czerwonego wina, czy wiedzą co zrobić gdy gość rozleje na stole zupę.


 Wszyscy wypadli bardzo dobrze. Panowie egzaminatorzy byli pod wrażeniem umiejętności i wiedzy naszych dziewcząt. I co najważniejsze dziewczęta zdały!




sobota, 10 października 2015


Jest sobota. Po południu. Przestrzeń na zewnątrz opanowana jest przez dzieci z Oratorium. A my siedzimy sobie w salce w szkole i tworzymy nasze piękne kartki. Co tydzień dziewczęta z internatu, a jest ich 17, mają zajęcia Arts and Crafts, które prowadzone są przez wolontariuszy. I chodzi o to by nauczyć je czegoś nowego, by mogły coś stworzyć dla siebie, rozwinąć się trochę manualnie i artystycznie. Dziś jest moja kolej. Więc uczymy się jak zrobić ładną scrapbookingową kartkę w prezencie dla kogoś. Zanim dziewczęta pojawiły się w klasie, na stołach czekały na nie gotowe zestawy materiałów: pięknych kolorowych papierów, koronek, perełek, cudnych tekturek, papierowych kwiatów. Gdy weszły do sali ogromne uśmiechy od razu pojawiły się na ich buziach. Z  radością i oczekiwaniem na to co dalej, wszystkie zajęły swoje miejsca. Krok po kroku przeszłyśmy etapy tworzenia kartki.


Jedne były w odcieniach różu, inne w fioletach, jeszcze inne były pomarańczowo – żółte lub beżowo - brązowe. Każda z dziewcząt bardzo starannie wykonywała kolejne etapy, do każdej też musiałam indywidualnie podejść by upewnić je, że dobrze wykonują pracę, bo w końcu nikt nie chciał się pomylić. Warsztaty się udały. Efekt końcowy był równie przyjemny jak sama praca. Czas minął szybko z uśmiechami na twarzy i pełnym zainteresowaniem. Dziewczęta świetnie sobie poradziły. A kartki zajmują teraz główne miejsce w ich szafkach szkolnych.



piątek, 2 października 2015


Co tutaj robię? Jestem wolontariuszką na placówce misyjnej Sióstr Salezjanek. Mogłam się tu znaleźć dzięki Salezjańskiemu Ośrodkowi Misyjnemu w Warszawie, który wysyła młodych i nie tylko młodych ludzi na placówki misyjne na 5-ciu kontynentach. W Gisenyi znajduje się Placówka Misyjna prowadzona przez Siostry: Córki Maryi Wspomożycielki. Angielska nazwa to Daughters of Mary Help of Christians. 
Główną troską tutejszej placówki jest szkoła. I to nie byle jaka, bo dobrze prowadzona, na wysokim poziomie szkoła zawodowa o dwóch kierunkach: hotelarskim i krawieckim.  


Na kierunku hotelarskim mamy dwie klasy: Seniour 5 i Seniour 6 (odpowiednik angielskiego słowa „secondery school”), na kierunku krawieckim również dwie: klasy Coutier 1 i Coutier 2. Kierunki różnią się dość mocno od siebie. Nie tylko profilowanymi przedmiotami, ale również tym, że klasy Coutier nie mają pełnego programu szkoły średniej. Podczas gdy Seniour ma w swoim programie naukę zbliżoną do zakresu szkoły średniej (w tym aż 4 języków).


W tym roku w całej szkole mamy tylko 50 uczniów, bo długo ważyły się losy szkoły, jak i samej placówki. Niedaleko jest lotnisko, a plany powiększenia lotniska szły w kierunku zajęcia terenów placówki misyjnej. Na szczęście, a może dzięki opatrzności Bożej, plany zmieniono, i lotnisko będzie rozbudowywane w inną stronę. Ale ponieważ wszystko trochę trwało i przyszłość szkoły była niepewna, Siostry dość późno zaczęły rekrutację do szkoły i zdecydowały się ograniczyć ilość uczniów, gdyby się okazało, że nagle zostaną bez możliwości kontynuowania nauki. M.in. dlatego w ostatniej klasie o profilu hotelarskim mamy tylko
5 uczennic.
Uczniowie, a w zasadzie w większości dziewczęta, bo mamy tu tylko 4 chłopców (w tym jednego w klasie krawieckiej), są w wieku 18-22 lata. Część z nich mieszka w internacie, również prowadzonym przez Siostry.


Siostry prowadzą piękne dzieło. Wielu uczniów dzięki tej szkole wkracza w dorosłe życie z dużym bagażem wiedzy i doświadczeń i z tak ważnymi dyplomami potwierdzającymi te wszystkie umiejętności. Większość uczniów przebywających w internacie nie stać na opłatę za szkołę. Mogą się uczyć dzięki środkom z duchowej adopcji prowadzonej m.in. przez Salezjański Ośrodek Misyjny. A młodzież jest tu bardzo zdolna. Dziewczęta z klasy krawieckiej po dwóch miesiącach nauki potrafiły same uszyć sobie bluzki. Robią też przepiękne serwetki na szydełkach. Poniżej wklejam Wam zdjęcie tego co potrafią dziewczyny z klasy Coutier. Same uszyły te ubrania.


Jak w całej Rwandzie, tak i tu uczniowie do szkoły muszą przychodzić w mundurkach. U nas króluje biały i zielony kolor. Białe koszule w zielone delikatne paski, zielone spódnice lub dla chłopców zielone spodnie, zielone swetry w serek z czterema białymi paskami pośrodku, białe skarpetki, czarne buty. I gdy ktoś przyjdzie np. bez skarpetek lub coś będzie nie tak z jego ubraniem, wierzcie mi, że wraca do domu by przyjść ponownie już kompletnie ubranym.
Klasy seniour mają 4 języki. Uczą się oprócz własnego kinyarwanda również angielskiego, francuskiego i raz w tygodniu mają godzinną lekcję języka Kiswahili. Sporo przedmiotów wykładanych jest po angielsku, jak choćby prowadzona przeze mnie i Ashley informatyka J, ale też Front Office, Restaurant, Housekeeping.
Z innych przedmiotów uczą się księgowości, marketingu.


Z kolei klasy Coutier przede wszystkim mają zajęcia z szycia na maszynie, tkania wełną na maszynach, szydełkowania, sztuki krawieckiej, ale też mają matematykę, muzykę, naukę rysowania oraz w mniejszej ilości angielski i francuski. Oba kierunki są mocno sprofilowane, i myślę, że nieprzydatnych rzeczy tu się nie uczą. Gdy studenci Seniour skończą szkołę, rozpoczną 2-miesięczną praktykę w hotelach położonych wokół jeziora Kivu. 







W soboty przez ok. 3 godziny Siostry otwierają bramy swojej placówki i ok. 70tka  dzieci z okolicy przychodzi by się bawić. Dzieci mają od 2 do 13 lat. Grupa starszych chłopców od razu znajduje dla siebie miejsce na ogromnym trawniku, teraz zamienionym w boisko do piłki nożnej. Chłopcy sami dzielą się na drużyny, a obecność opiekuna podczas meczu nie ma dla nich większego znaczenia. Najważniejsza jest piłka. Czasami w ramach jednej przestrzeni obok siebie rozgrywane są 3 mecze. Młodsi chłopcy rzadko chcą tylko przyglądać się jak inni grają. Organizują własne drużyny, albo wchodzą na drzewa, które tu zastępują nasze podwórkowe trzepaki. 


Starsze dziewczynki w tym czasie zajmują się zabawą skakankami, skaczą w gumę, bawią się małymi piłkami lub śpiewają i bawią się we własne rwandyjskie gry. 


Najmłodsze dzieci albo się bawią z opiekunem (nawet jeżeli on po raz n-ty śpiewa niedokładne słowa „Stary niedźwiedź mocno śpi” ;) lub kopią dołki, a raczej doły – bo tam przecież skarby można znaleźć, grają w kapsle, bawią się huśtającą się rynną, zaczepiają wędrujące chodnikiem mrówki. Ostatnie pół godziny Oratorium to „słówko” s. Ireny. Ta mała drobna istota potrafi zapanować nad ogromną, pełną energii grupą dzieci i spowodować, że będą wszystkie siedziały grzecznie na trawie i słuchały opowiadań np. dziś o ks. Janie Bosco.

czwartek, 24 września 2015




Kochani dojechałam. Nawet już czwarty tydzień mija jak jestem w Gisenyi, w 30-tysięcznym miasteczku na wschodzie Rwandy, tuż przy samej granicy z Kongiem.
Tyle się dzieję, że ciężko czas znaleźć by usiąść i w końcu do Was napisać. Inną sprawą jest, że często nie ma tu prądu, zwłaszcza w rozsądnych godzinach – czyli gdy nie śpię lub jestem w szkole.
Jak tu jest? Zielono i kolorowo jednocześnie. I górzyście. Zielono, bo stereotyp o pustynnej, suchej Afryce trzeba odłożyć na bok, gdy chcecie wyobrazić sobie jak wygląda Rwanda. Wszędzie albo rosną drzewa albo ziemia jest uprawiana. A uprawiają tu choćby bananowce, herbatę, kapustę, ziemniaki i wiele innych warzyw i owoców. 


Kolorowo, bo wiele drzew cudownie kolorowo kwitnie. A barwy są bardzo soczyste. Czerwień kwiatów na drzewie Flame of forest jest karmazynowa, a kwiaty na drzewie Umuko ceglasto – czerwone, na Jacarandzie z kolei fioletowe.


I jest górzyście. O Rwandzie często piszą: Kraj Tysiąca Pagórków, nawet na tutejszej herbacie znajdziecie informację „From the Land of 1000 hills”. Spotkałam się też z określeniem, że to Szwajcaria Afryki. Potwierdzam, to prawda. Samo Gisenyi położone jest na wysokości ok. 1500m npm. A otaczające nas górki mają wysokość ok. 1900m npm. W krajobraz miasta wpisuje się też wulkan Nyiragongo. 


Ma wysokość 3470m npm. i pierwszy raz zobaczyłam go podczas sobotniego różańca z naszymi uczennicami, gdy dreptaliśmy wokół dziedzińca szkoły. Z jego wnętrza stale wydobywa się dym, a w nocy można zobaczyć czerwoną łunę w okolicach krateru. I to dzięki niemu ziemia po pierwsze jest tu czarna (nie czerwona jak w innych częściach Rwandy), a po drugie bardzo urodzajna. Niektórzy sobie tu żartują: „nie leż za długo na ziemi bo zakiełkujesz”. 

O jeziorze Kivu, nad którym leży miasto napiszę Wam w osobnym liście, bo jest o czym pisać. Pozdrawiam Was wszystkich bardzo gorąco J
Obsługiwane przez usługę Blogger.
 
Twitter Facebook Dribbble Tumblr Last FM Flickr Behance